Działania lokalne – krajowe i regionalne – decydują o przebiegu epidemii i śmiertelności w poszczególnych krajach. Choć jesteśmy częścią globalnego systemu zapobiegania COVID-19, globalne ani centralne działania nie są najważniejsze. – To wnioski z badań Health System Policy Network.
Instytut Zdrowia Publicznego UJ uczestniczy w programie Health System Policy Network, który jest częścią Europejskiego Obserwatorium ds. Systemów Zdrowotnych i Polityk. „WHO zwróciło się do nas, abyśmy pomogli zebrać informacje o tym, co się dzieje w polskim systemie zdrowotnym w kwestii COVID19. Przygotowano wystandaryzowany kwestionariusz, który wypełnili także inny eksperci poproszeni o współpracę. W kwestionariuszu poruszano kwestie epidemiologiczne, związane z zarządzaniem, testowaniem, a także kwestie finansowe. Pierwszy raport trafił już na stronę internetową i aktualizujemy dane co tydzień. Jest dedykowana strona internetowa, na której można porównać systemy w różnych krajach, wybierając konkretny obszar działania” – mówi prof. Iwona Kowalska-Bobko z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Każdy ma swój licznik
Jak wygląda Polska w porównaniu np. z Niemcami czy Węgrami? „Każdy liczy inaczej” – mówi prof. Christoph Sowada z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zastrzega, że sposoby tworzenia statystyki i zaliczania pacjentów do zakażonych, a już najbardziej określania przyczyny zgonu – są bardzo zróżnicowane. „Zasady zaliczania zgonów z powodu koronawirusa są bardzo różne i właściwie nieporównywalne. Ale mimo to nawet wstępne porównania upewniają, że w Polsce, a także w Niemczech, nie doszło do przeciążenia opieki stacjonarnej, tak jak to się stało w północnych Włoszech. To jest ogromny sukces” – mówi prof. Christoph Sowada.
Dodaje że sposób, który wybrała Polska, tworząc sieć szpitali jednoimiennych i ewakuując pacjentów, którzy byli tam wcześniej leczeni, trudno uznać za najlepszy model reakcji na epidemię. W Niemczech COVID-19 leczony jest niemal w każdym szpitalu, przy odpowiednim odseparowaniu wyznaczonych oddziałów. „Dodam jeszcze, że największa liczba zakażeń wcale nie występuje w szpitalach jednoimiennych, tylko w tych działających poza siecią, które nie są aż tak dobrze przygotowane. W Niemczech leczy się w każdym szpitalu, co pozwoliło im zorganizować znacznie większe środki rzeczowe. W ciągu tygodnia zorganizowano ok. 16 tys. łóżek intensywnej terapii z respiratorami, nie przesuwając tego sprzętu z jednego szpitalu do drugiego” – mówi prof. Christoph Sowada.
W Polsce natychmiast uruchomiono dodatkowe środki, także po to, żeby przygotować łóżka szpitalne dla tysięcy ewentualnych pacjentów. Na szczęście okazało się to na pierwszym etapie epidemii niepotrzebne. Dla szpitali wiąże się to jednak z utratą dochodów. W Niemczech szpitale nie są opłacane ryczałtowo. Skoro duża część operacji i hospitalizacji planowych została przesunięta, w tym momencie ponoszą straty, które zostały zrekompensowane z funduszy federalnych. “Za każde łóżko trzymane dla pacjenta z COVID19 szpitale otrzymują ryczałtową kwotę rzędu 560 euro, finansowaną z budżetu państwa. To jest absolutnie uzasadnione, ponieważ utrzymanie rezerw łóżek w czasie pandemii – to nie jest przypadek ubezpieczeniowy, tylko typowy przypadek zdrowia publicznego, a ten powinien być finansowany z przychodów podatkowych” – uważa prof. Sowada.
Wydatki na system nie są wysokie
„Na Węgrzech w ramach wzmacniania działania w obszarze walki ze skutkami w pandemii COVID-19 postanowiono pobrać dodatkowy podatek od banków i wskazanych firm, który zasili budżet na ochronę zdrowia. My raczej idziemy w kierunku tego, żeby nie obciążać dodatkowo przedsiębiorców, a przykładem takiego podejścia jest odsunięcie terminu wejścia w życie podatku cukrowego” – mówi Małgorzata Gałązka-Sobotka z Uczelni Łazarskiego. Jej zdaniem to nie jest dobra decyzja, ponieważ system wymaga dodatkowych środków, nie tylko na walkę z koronawirusem, ale także na zabezpieczenie innych potrzeb zdrowotnych. Ryzyko negatywnego wpływu na zdrowie konsumpcji produktów wysoko słodzonych jest nadal aktualne. Podjęcie pilnych działań profilaktyki otyłości i działań związanych z leczeniem jej skutków np. cukrzycy jest niezbędne, szczególnie w warunkach dystansowania społecznego i spowolnienia aktywności fizycznej w czasach epidemii. Doktor Gałązka-Sobotka przypomina opinie epidemiologów, że 80 proc. społeczeństwa zostanie dotkniętych koronawirusem. Biorąc pod uwagę rozwiązania stosowane w Niemczech, można przyjąć, że decentralizacja leczenia, gotowość lokalnych szpitali, aby taką opiekę sprawować – dają większą gwarancję skuteczności. Rozszerzenie naszej sieci szpitali zakaźnych będzie niezbędne, aby zwiększyć poczucie bezpieczeństwa obywateli.
„Pamiętajmy, że przez pierwsze dwa miesiące tego roku kluczowe postaci systemu ochrony zdrowia w Polsce zaprzeczały, jakoby koronawirus miał być czymś wyjątkowo groźnym. Choć po zaostrzeniu sytuacji we Włoszech dość szybko sięgnięto po radykalne narzędzia w postaci dystansowania społecznego, to podstawowe narzędzia walki z epidemią tj. powszechny dostęp do materiałów ochrony osobistej dla personelu, obowiązek noszenia maseczek w miejscach publicznych czy upowszechnianie testowania było znacząco spóźnione. Przyjęte rozwiązania wskazują, że na początku epidemii traktowaliśmy problem jako krótkotrwały. Stąd zapewne wynikał wybór scentralizowanego modelu zabezpieczenia opartego na wyznaczeniu 19 szpitali jednoimiennych i koncentracji zasobów w tych ośrodkach. Z punktu widzenia finansowego, na zapobieganie i zwalczanie epidemii NFZ wydał pod koniec kwietnia ok. 142 milionów złotych. Środki te pochodziły z budżetu państwa i nie obciążały budżetów przeznaczonych na inne świadczenia. Za pieniądze te pokryto koszty hospitalizacji, testów, transportu oraz gotowości szpitali do udzielania świadczeń. Czy to zabezpieczyło wszystkie potrzeby? Zapewne nie, zważywszy, że wiele szpitali poza tymi jednoimiennymi musiało sięgać po wsparcie podmiotów trzecich, fundacji i różnych darczyńców, aby zabezpieczyć swoje potrzeby szczególnie w zakresie środków ochrony osobistej” – mówi Małgorzata Gałązka-Sobotka.
Natomiast Maciej Furman z Instytutu Zdrowia Publicznego UJ zaznacza, że dodatkowo Narodowy Fundusz Zdrowia płaci jeszcze za izolatoria, które również nie są tak obłożone, jak się spodziewano – „Koszty, które należy ponieść w związku z izolacją są obciążeniem dla NFZ. Pandemia koronawirusa przyczyni się także w dłuższej perspektywie do spadku przychodów publicznego płatnika w związku z mniejszymi wpływami ze składek”.
Jak dodaje prof. Sowada, niemieckie rozwiązania finansowe obejmują nie tylko płacenie za gotowość niemieckim szpitalom. Leczenie zdiagnozowanych pacjentów z COVID-19 jest tam finansowane w normalnym trybie, czyli z funduszy kas chorych. Natomiast prof. Kowalska-Bobko podkreśla, że przeznaczanie na ochronę zdrowia dużych ilości pieniędzy nie gwarantuje powodzenia – „Dobrym przykładem są Stany Zjednoczone. Wiedzieliśmy przed pandemią, że system amerykański jest najbardziej kosztochłonny. Kryzysowa sytuacja wykazała, że jest przy tym mało skuteczny”.
Zasoby kadrowe to warunek skutecznej walki z pandemią
Profesor Iwona Kowalska-Bobko przypomina jednocześnie, że brakuje nam lekarzy i pielęgniarek – „Musimy wziąć po uwagę także alokację zasobów. Mamy na rynku specjalistów, którzy mogliby wesprzeć profesjonalistów medycznych w wykonywanych czynnościach. Od lat toczy się spór między pielęgniarkami i ratownikami, którzy mimo wysokich kompetencji nie mogą wejść na oddziały. Pielęgniarki uważają, że nie mają oni wystarczającej wiedzy. To można naprawić na poziomie kształcenia. Profesor Marian Zembala od lat stara się o wprowadzenie zawodu asystenta lekarza. Nie wykorzystujemy kompetencji pracowników, których mamy na rynku. Brakuje nam grupowej pracy i wyciągania benefitów płynących z pracy zespołowej”.
Zdaniem Małgorzaty Gałązki-Sobotki dyskusja o kadrach nieracjonalnie sprowadza się tylko do liczb – ilu mamy lekarzy i ile mamy pielęgniarek. Należy mocniej akcentować znaczenie kompetencji poszczególnych zawodów i ról, które mają do odegrania w systemie. To pomoże zidentyfikować przestrzeń, która mogłaby zostać zagospodarowana przez przedstawicieli innych zawodów wspomagających. „Nawet gdybyśmy wykształcili dwukrotnie więcej lekarzy, nie będą oni chcieli wykonywać pewnych zajęć, bowiem nie do tych zadań byli kształceni. Powinniśmy poszerzyć katalog zawodów szerzej wykorzystywanych w systemie ochrony zdrowia, na przykład np. inżynierów medycznych czy optometrystów” – mówi dr Gałązka-Sobotka.
Prof. Iwona Kowalska-Bobko zwraca uwagę na niewłaściwe wykorzystywanie wiedzy i kompetencji pielęgniarek – „W polskim systemie pielęgniarka chce robić za dużo. Wchodzi w wiele funkcji, którymi nie powinna być w ogóle zainteresowana. Nie rozumiem, dlaczego pełnią na przykład rolę koordynatorów w różnych programach. Tę rolę mogą pełnić choćby absolwenci zdrowia publicznego, po medycznym przeszkoleniu. Pielęgniarka jest wszędzie, co odbywa się ze szkodą dla pacjenta, systemu i jej samej. Powinna być profesjonalistą medycznym, który wspiera lekarza w świadczeniu usług medycznych”.
Zdaniem dr Magdaleny Kozeli z Uniwersytetu Jagiellońskiego efektem ubocznym obecnej sytuacji epidemicznej, będzie wzmocnienie przekonania o własnej odpowiedzialności za zdrowie. „Oczywiście ważne są regulacje i standardy, ale większość ludzi w końcu powoli zaczyna rozumieć, że żadne procedury nie pomogą, jeśli sam nie podejmą działań w zakresie dbania o swoje zdrowie. Mówimy tu o chorobach zakaźnych, bo taką mamy akurat sytuację, ale mam nadzieję, że ta świadomość z nami zostanie. W przypadku chorób niezakaźnych, to przekonanie będzie jeszcze ważniejsze” – mówi Magdalena Kozela.
© mZdrowie.pl