„Do piątku miałem nadzieję, że owszem, będziemy mieli do czynienia z kilkunastoma czy kilkudziesięcioma przypadkami COVID-19, które odpowiednio wcześnie wykryjemy i odizolujemy. Od piątku obawy biorą już górę nad nadziejami” – mówi prof. Mirosław Wysocki.
Rozmawiamy w piątek 6 marca późnym popołudniem. Tuż po po podaniu do wiadomości, że liczba polskich pacjentów z koronawirusem wzrosła z jednego do pięciu. Co to oznacza?
Prof. Mirosław Wysocki, członek Zespołu Ekspertów NIZP-PZH i członek Executive Board, EuroHealthNet, Bruksela – To tylko potwierdzenie naszych obaw, że wirus jest wyjątkowo zaraźliwy. Samo zwiększenie liczby polskich pacjentów, u których wykryto koronawirusa nie jest jednak dla mnie zaskoczeniem. Spodziewaliśmy się tego. Tuż po ogłoszeniu, że odkryliśmy pierwszy pierwszy przypadek miałem mocne podejrzenie, że tych przypadków ukrytych jest przynajmniej kilkanaście.
Czy to, że ich nie odkryliśmy wcześniej to wina naszych służb sanitarnych? Słabości systemu ochrony zdrowia?
– Nie ma mowy o żadnej winie, a tym bardziej o jakiejkolwiek winie służb sanitarnych. Taki jest mechanizm rozwoju epidemii. Część przypadków przebiega zupełnie bezobjawowo, część daje objawy podobne do lżejszych schorzeń, potocznie określanych słowem „przeziębienie”. W takich wypadkach objawy nie są w jakiś szczególny sposób nasilone, dolegliwe, przechodzą jak np. lżejsza grypa. W tym wypadku koronawirus nie jest zagrożeniem dla samego pacjenta, którego dotknął, ale pozostaje ogromnym zagrożeniem dla całego jego otoczenia. Bo chory „bezobjawowy”, czy też z lekkimi dolegliwościami, zaraża. A przy tym nie daje żadnych podstaw do tego, by zgłaszać niepokojące objawy służbom sanitarnym. Tymczasem wirus się dotyka coraz to nowe osoby w postępie wykładniczym.
I właśnie dlatego COVID-19 uznawany jest za tak groźnego przeciwnika?
– W zasadzie tak. To koronawirus porównywany z SARS czy MERS. Z tego porównania wynika, że przebieg COVID-19 na szczęście jest dużo łagodniejszy niż MERS czy SARS, niesie mniejsze ryzyko zgonu czyli odsetek zgonów (śmiertelność). Za to COVID-19, jak dowodzi praktyka, ma znacznie większe możliwości ekspansji, rozprzestrzeniania się.
Czy dobrze przygotowaliśmy się na epidemię? Czy można było zrobić więcej i lepiej?
– Zawsze można zrobić więcej i lepiej. Ale generalnie co do zasady zachowanie naszych służb sanitarnych czy podległych resortowi zdrowia można ocenić jako adekwatne do sytuacji, właściwe. Nie zapominajmy przy tym, że polski system zapobiegania epidemiom jest częścią systemu ogólnoświatowego, międzynarodowego. I w tym wypadku w pierwszej kolejności zawiodło jego ogniwo w Chinach, na samym początku epidemii. Zanim Chińczycy, którzy popełnili szkolne błędy w rozpoznaniu i zwalczaniu epidemii, zdali sobie sprawę z jak poważnym zagrożeniem mają do czynienia, nie izolowali chorych, czy to osób, czy regionów. Epidemia wybuchła.
Czy mieliśmy szanse zatrzymać ją na naszych granicach?
– Do piątku miałem nadzieję, że tak właśnie się stanie. Że owszem, będziemy mieli do czynienia z kilkunastoma czy kilkudziesięcioma przypadkami, które odpowiednio wcześnie wykryjemy i odizolujemy. Od piątku obawy biorą już górę nad nadziejami. Przy czym na zmianę mojego punktu widzenia na tę sprawę nie wpłynęło podanie do wiadomości publicznej faktu stwierdzenia kolejnych czterech polskich przypadków. Tego akurat się spodziewałem. Moje obawy obudziły doniesienia o kolejnych setkach, jeśli nie tysiącach nowych przypadków w całej Europie – we Włoszech, Francji, Niemczech. Przed zagrożeniem z tej strony, jak sądzę, nie będziemy mogli się skutecznie obronić.
Bo nie można po prostu zamknąć granicy z Niemcami, Czechami, wszystkimi naszymi sąsiadami?
– No właśnie. Takie zamknięcie można rozważać tylko teoretycznie.
Nic zatem nie można zrobić – na przykład uszczelnić granicy?
– Owszem, można. Nasilić kontrolę, choćby temperatury ciała, tak by stała się powszechna. Ale przede wszystkim przygotować się do walki z koronawirusem już wewnątrz kraju.
W jednym z wpisów na Twitterze krytykował pan, że polskie testy na koronawirusa wykonuje się w kilku laboratoriach.
– Ale to się zmieniło. Testy można wykonywać już w kilkunastu miejscach w całym kraju. To bardzo dobre posunięcie. Mam nadzieję, że nie usłyszymy o kłopotach związanych z wykonywaniem testów.
Resort zapewnia, że jest dobrze przygotowany do ewentualnej epidemii. Fachowcy przestrzegają jednak przed tym, że 'na papierze’ stan przygotowań zawsze wygląda dobrze. A potem, np. po otwarciu magazynów rezerw okazuje się, że to co jest ‚na papierze’ nie odpowiada stanowi faktycznemu.
– Nie sądzę, żeby tak było w wypadku naszych przygotowań do epidemii koronawirusa. Niewiadomą pozostaje natomiast skala problemu, z którym przyjdzie nam się zmierzyć. Czy będzie to kilkaset przypadków, czy może tysiące. I oczywiście im ta skala będzie większa, tym bardziej rosło będzie ryzyko, że sytuacja w kilku momentach wymknie się spod kontroli. Bardzo bym chciał, by udało się tego uniknąć.
Ponoć w epidemiologii jest zasada, że im lepiej funkcjonuje system ochrony zdrowia na co dzień, tym lepiej zdaje swój egzamin w sytuacjach kryzysowych. Polska ochrona zdrowia w sytuacjach „normalnych” nie radzi sobie najlepiej…
– I to też budzi moje obawy. Dziś słyszymy medialne komunikaty, że tu czy tam pojawiają się braki maseczek czy strojów ochronnych. Owszem, to niepokojące, ale bałbym się być może bardziej tego, że zabraknie nam nie maseczek, ale lekarzy i pielęgniarek. Szczególnie lekarzy zakaźników, których w Polsce pracuje w przeliczeniu na populację stosunkowo niewiele. Podobnie brakuje pielęgniarek, których rola w opiece nad chorym jest podstawowa. Ale w sposobie organizacji naszej ochrony zdrowia widzę też budzący nadzieję element. Nie ulegliśmy, wzorem Czechów i innych krajów wschodniej Europy, pokusie likwidacji służb sanitarnych. Te służby jak dotychczas działają w Polsce bardzo dobrze.
Kiedy skończy się kryzys? Razem z końcem tzw. sezonu grypowego?
– Tak jak wspominałem wcześniej, rozwój sytuacji epidemiologicznej nie jest do końca przewidywalny. Ale z tego co wiem, o czym mówią eksperci, przestrzega WHO, raczej nie liczyłbym na wiązanie końca epidemii z nadejściem późnej wiosny czy lata. Doświadczenia – choćby te, które mamy z „hiszpanką” przywoływaną niedawno podczas obchodów stulecia niepodległości – wskazują, że epidemie wygasają dopiero po tym, gdy dotkną taką grupę pacjentów, że całe społeczeństwa nabiorą tzw. odporności populacyjnej. A do tego jeszcze daleka droga.
(rozmawiał : Bartłomiej Leśniewski)
© mZdrowie.pl