Chociaż dopiero zaczyna się lipiec, mam już swojego kandydata na “osobowość roku”, “lidera zdrowia”, “innowatora”, “numer jeden w ochronie zdrowia” i każdy inny tytuł dla kogoś, kto najbardziej wpłynął na zmiany w naszym systemie. Nie, nie będzie to prezydent – niezależnie od tego, kto nim będzie…
To powinien być koronawirus. Czyli właściwie byt nieożywiony, kod zdolny do replikacji. Jednak to jemu będziemy zawdzięczać najwięcej. Odsunąwszy na bok tragiczne skutki w postaci chorych i zmarłych, koronawirus dał nam impuls do zmian systemowych.
Okazało się, że dajemy radę. Telemedycyna kwitnie, lekarze chętnie wypisują e-recepty, wystawiają e-zwolnienia i wręcz proszą o wprowadzenie e-skierowań. Polacy kupują o wiele mniej zbędnych suplementów diety. Przeciwnicy szczepionek gdzieś się poukrywali. Bez sporej części biurokracji, formalności i sztywnych procedur da się leczyć przez telefon. Można też wprowadzać zmiany legislacyjne z dnia na dzień i stosować elastyczne metody rozliczania świadczeń. To wszystko pod wpływem koronawirusa.
Sukces najważniejszy – wszyscy chcą zwiększać nakłady na ochronę zdrowia. Kandydaci na urząd prezydenta obiecują w tym roku wyjątkowo szczodrze. Festiwal obietnic, zwany kampanią wyborczą, trwa przecież dwa miesiące dłużej niż planowano. Kandydat, który dołączył do peletonu w ostatniej chwili, oświadczył po prostu, że “zażąda natychmiastowego podwyższenia wydatków” na ochronę zdrowia. Ale jak, skąd, na co – o tym nie wspomina. Inny, w kampanii od pięciu lat, zadziałał trochę konkretniej i już zdążył wysłać odpowiedni projekt ustawy do Sejmu.
Obiecali wszyscy. Tymczasem jedyny kandydat, który w swoim programie starał się wskazać, skąd wziąć te dodatkowe pieniądze na zdrowie – okazał się największym przegranym. W kampanii, tak jak w epidemii, chyba nie warto się zastanawiać nad takimi drobiazgami. Na to jeszcze przyjdzie czas. I pewnie się okaże, że damy radę.
© mZdrowie.pl