Dwóch gości mija się w drzwiach apteki. Wchodzący pyta – “Co rzucili?” Wychodzący odpowiada – “Tylko ocet”.
Takie memy krążą po internetach. Nie tylko polskich zresztą, bo problemy z dostępnością do leków są zjawiskiem ogólnoświatowym. Kilka lat temu na rynku amerykańskim brakowało bodaj 700 leków, których ceny osiągnęly tak niski poziom, że producenci przestali je dostarczać do aptek. Woleli sprzedawać do … Meksyku, bo tam było to bardziej opłacalne.
Zdumieni dziwnym zjawiskiem niedoborów politycy, nie-branżowi dziennikarze oraz miliony “zwykłych” ludzi pytają – jak to możliwe? W XXI wieku, przy dobrobycie, stabilizacji, rosnącej gospodarce czegoś kupić nie można? Jeszcze z biedą zrozumiemy czekanie na najnowszy model ajfona albo auto tesli. Ale na produkowane w milionach opakowań leki?
Zrozumienie tego zjawiska wymaga analizy wielu zjawisk sięgających 30 i więcej lat wstecz. W tym czasie globalnym producentem niemal wszystkiego stały się Chiny, w farmaceutykach dodatkowo wspomagane przez Indie. Europa i Ameryka lekkomyślnie zamknęły zdecydowaną większość zakładów produkujących półprodukty, substancje aktywne i leki. Tak zwane fabryki leków w naszym kraju przeważnie zajmują się konfekcjonowaniem i pakowaniem substancji przywiezionych z Azji. Tylko w kilku miejscach, jak Starogard Gdański czy Rzeszów, daliśmy radę utrzymać produkcję API.
W podobnej sytuacji znalazły się Portugalia, Holandia, Hiszpania czy Włochy – wszyscy mają ten problem. Czy małe firmy krajowe, czy duże koncerny, ich źródła zaopatrzenia w chemiczne substancje do produkcji leków biją w Indiach i Chinach. Stało się tak w pogoni za obniżaniem kosztów, które w Europie rosły wraz ze śrubowaniem norm ekologicznych, rozwojem biurokratycznych procedur, wzrostem kosztów pracy. W Azji pracownikom płaci się wielokrotnie mniej, ochrona środowiska jest bliska zeru, a koszty procedur i kontroli były przez całe lata minimalne – bo tej kontroli po prostu nie było.
Braki w aptekach boleśnie nam też przypominają, że przemysł lekowy nie działa na zasadach rynkowych. To jest sektor bardzo mocno regulowany. Ingerencja państwa dotyczy niemal każdego obszaru i każdej firmy. Państwo wydaje licencje na produkcję i obrót lekami, każdy lek musi być zarejestrowany, produkcja jest kontrolowana, sprzedaż jest w dużej mierze finansowana przez płatnika w postaci refundacji, obowiązują urzędowe marże apteczne i hurtowe, urzędy decydują jaki lek można sprzedawać bez recepty itd. itp. Nie ma wolnego rynku leków.
A jak wiadomo, gdzie państwo steruje gospodarką i jest socjalizm, tam natychmiast pojawiają się kłopoty z zaopatrzeniem. Ostatnio boleśnie przekonali się o tym Wenezuelczycy. U nich na półkach został już chyba tylko ocet, podobnie jak to było u nas, w schyłkowym okresie PRL.
Z całą pewnością w naszych aptekach znajdziemy jeszcze coś więcej poza octem. Choćby tony suplementów diety. Rynek suplementów – to zresztą doskonały przykład, jak rozwija się biznes tam, gdzie państwo nie ingeruje, niestety… Ale pomijając doraźne reagowanie na rynkowe deficyty musimy pomyśleć strategicznie. I działać systemowo. Bez magicznych zaklęć w rodzaju “wznawiamy dostawy” ale merytorycznie, wdrażając przyjętą przecież w ubiegłym roku przez rząd strategię polityki lekowej.
/ mzdrowie