Resort zdrowia podobno rozważa pomysł karania pacjentów, którzy najpierw umawiają się na wizyty, a potem nie dość, że nie przychodzą w oznaczonym terminie, to nie są uprzejmi odwołać zaplanowanej wizyty. O pomyśle ciepło wypowiedział się minister Łukasz Szumowski komunikując, że decyzja w tej sprawie jeszcze nie zapadła, ale jest „w fazie analiz”.
“Jednym z rozwiązań, jakie postulują, jest wprowadzenie pewnej formy odpłatności za niestawienie się u specjalisty. Rozważamy różne możliwości rozwiązania tego problemu, tak by na tym rozwiązaniu skorzystało jak najwięcej pacjentów” – precyzuje resort. Według nieoficjalnego taryfikatora, pozostającego oczywiście jedynie w sferze plotek, mandat za nieodwołanie wizyty miałby wynosić od 20 do 100 zł.
Pomysł jest świetny. Rzeczywiście – pacjenci, którzy nie odwołują swoich wizyt, blokują terminy, powodują straty, więc coś z tym trzeba zrobić. Pomysł jednak należy rozwinąć. Przecież nie może być tak, że karani za niesolidność czy niepunktualność mogą być tylko pacjenci, a inni interesariusze systemu – to już nie.
Ułóżmy zatem taryfę. Pacjent za nieodwołanie wizyty będzie musiał zapłacić 65 zł (pośrodku podawanych nieoficjalnie widełek 20-100 zł.) A zatem ile powinien zapłacić lekarz, który spóźni się do pracy pół godziny? – niech będzie 40 zł. Jeśli spóźni się o godzinę (zdarza się, każdy to wie) – to już 70 zł. Jeśli nie przyjdzie do pracy w ogóle – to każdy pacjent, którego wizytę trzeba było z tego powodu odwołać, powinien dostać… 100 zł? W końcu pacjent też ponosi konkretne koszty związane z odwołaniem wizyty. Musi zwolnić się z pracy i pojechać do przychodni lub szpitala. Jeśli oznacza to dojazd z małego miasteczka do najbliższej aglomeracji – trzeba liczyć, że cały dzień jest na straty.
Kto pacjentowi miałby za odwołanie wizyty zapłacić? Gdyby winien był przykładowy lekarz – niech zapłaci z własnej kieszeni. A gdyby się rozchorował i po prostu nie mógł przyjść do pracy, odszkodowanie powinien wypłacić ubezpieczyciel, czyli w tym wypadku Zakład Ubezpieczeń Społecznych.
Idźmy dalej tą drogą. Jeśli do przychodni nie można się dodzwonić, mimo ponawianych prób przez 30 minut – wtedy należy się kara 10 zł. Prawdziwą żyłą złota mogą się okazać Szpitalne Oddziały Ratunkowe. Tam przecież padają wszelkie rekordy spóźnialstwa. Ile należy się pacjentowi za godzinę czekania? Tu też otwarte pozostaje pytanie, kogo obciążyć karą. Lekarza, który pacjenta na SOR nie przyjął, bo przeprowadzał pilną operację innego pacjenta? Czy dyrektora szpitala, który nie pomyślał na czas o zorganizowaniu zastępstwa i skompletowania wystarczającej obsady dyżuru?
I niech nie będzie wyjątków. “Pierwsi pacjenci skorzystają z Narodowego Planu dla Chorób Rzadkich dopiero wiosną, a nie – jak zapowiadało Ministerstwo Zdrowia – pod koniec ubiegłego roku” – podaje reporter RMF. Odpowiada mu minister zdrowia -„To nie jest prosty plan, bo zakłada finansowanie różnych działań przez Ministerstwo Rodziny i Ministerstwo Zdrowia. Dopracowujemy szczegóły. Ten dokument trafił na szczególny okres zmiany rządu, w którym zmieniły się osoby kierujące resortami. Musimy z kolegami to przedyskutować”.
Nie ma sprawy, argumenty są jasne, rozumiemy wszystko, ale… kara być musi, żeby było sprawiedliwie. Ludzie cierpiący na choroby rzadkie czekają na dawno obiecywany plan długie lata. Jaka powinna być wysokość kary za opóźnienia planu dla trzech milionów pacjentów, skoro dla jednego pacjenta będzie 65 zł?
Szpitale miesiącami czekają na pieniądze, które im się należą od Narodowego Funduszu Zdrowia. Nie sądzę, żeby dostawały w tego tytułu odsetki. A przecież Fundusz powinien płacić w terminie – więc niech płaci. Odsetki, mandat albo grzywnę – ale kara być musi.
Przykłady, że różnych uczestników systemu ochrony zdrowia można karać za niesłowność, niesolidność, opóźnienia – można mnożyć w nieskończoność. W ten sposób zbudujemy kompleksowy system kar, odpowiednio rozbudowany i dotyczący wszystkich, od grubych ryb po maluczkich.
Jak już ten karomierz zbudujemy, w sprawach spornych rozstrzygać powinny sądy. Z niepokojem wyczekuję pierwszej sprawy tego typu. Na przykład ukarany za nieodwołanie wizyty pacjent odwołuje się od tej decyzji. Argumentuje, że owszem próbował wizytę odwołać, ale nie mógł się do przychodni dodzwonić. Numer przychodni wykręcał w godzinach jej urzędowania ileś razy, na infolinii spędził ileś minut w oczekiwaniu na połączenie. Gdy się nie doczekał, machnął ręką i wizyty nie odwołał. Co na to sąd? To będzie ciekawy wyrok. Oby tylko sprawa nie trafiła do TSUE…
© mZdrowie.pl